czwartek, 10 marca 2011

O chodzeniu do szkoły bardziej prywatnie

Jeśli czytelnik przeczytał mój felieton o nauczycielach, dowiedział się już, że w szkole mnie nigdy nie było (w II klasie), czyli, na oko, dzień nieobecności na dwa tygodnie. Teraz, w III klasie gimnazjum, już częściej mnie "nigdy nie ma". Przygotowania do konkursów, konkursy, zawody itp. Przygotowania do konkursów rzeczywiście były powodem, że mam trochę zaległości, choć uważam, że ucząc się na konkursy a nie do szkoły postąpiłem roztropnie. Teraz, osiągnąwszy mniej więcej to, co chciałem, mam zapewniony wstęp do dowolnie wybranego liceum (a pewnie i do klasy) oraz maksymalną ilość punktu z części matematyczno-przyrodniczej egzaminu gimnazjalnego. Więc do końca roku szkolnego mogę całkowicie nie przejmować się szkołą. Jednak, żeby mieć jakąś przyzwoitą średnią, nie mieć zaległości w liceum, a - nade wszystko - święty spokój w szkole, zaległości chcę nadrobić.
Każdy kto mnie choć trochę zna wie, że uważam, iż szkoła w dużej części to marnowanie czasu na naukę rzeczy wybitnie niepotrzebnych a nudnych, a skoro już się musimy nauczyć, to chodzenie do szkoły (w sensie jak najbardziej fizycznym) jest niemałym utrudnieniem (w moim wypadku wychodzę z domu o 6:30 rano, a zmęczony wracam ok. 15:30).
Tak się dobrze złożyło, że - rzeczywiście - sporo mnie ostatnimi czasy w szkole nie było. Choć konkursy (te, na których mi bardziej zależało, nie licząc Olimpiady Matematycznej Gimnazjalistów) już jakieś dwa tygodnie temu się zakończyły, to - nie ukrywam - dałem sobie trochę odpocząć. Teraz, niestety, jestem chory (być może nie małe zmęczenie wszelkimi konkursami i innymi sprawami oraz stres nie pozostały bez wpływu na moje zdrowie) i jutro też nie idę do szkoły (cóż, kolejny piątek w domu: tydzień temu było Bierzmowanie - uznałem, że w dzień Bierzmowania powinienem zostać w domu i przygotować się do uroczystości zarówno fizycznie jak i duchowo, a na marginesie przyznam, że mam dziwne odczucie, że w szkole, chodzi tu o czcigodne grono pedagogiczne, mało kto się przejmuje tym jakże ważnym sakramentem).
Mam zamiar nadrobić wszystkie zaległości udowadniając tym samym, że chodzenie do szkoły jest zbędne (coś podobnego uczyniłem w II klasie, kiedy, rzadko bywając na biologii, miałem jedne z lepszych ocen w klasie).
Od 8:00 do 14:20 jest 6 godzin i 20 minut. Znaczna większość tego czasu jest marnowana. Bywa, że nie dowiaduję się niczego nowego. Dla przykładu dzień jutrzejszy: wyjątkowo nie będzie matematyki, na której rozwiązuję zadania do olimpiady; informatyka - niczego nowego się nie dowiaduję, najczęściej robimy jakieś ćwiczenia np. w przesławnej Logomocji czy Excelu (3 lata to robiłem przygotowując się do konkursów); fizyka - przed olimpiadą miałem przyśpieszony kurs fizyki z zakresu programu nauczania w gimnazjum, zatem nic nowego; wychowanie do życia w rodzinie - tutaj najczęściej robimy zadania na inne lekcje lub uczymy się, bywa, że mam okazję do prezentowania stanowiska Kościoła w kwestiach etycznych; język polski - w okresie przed testami najczęściej rozwiązujemy testy próbne oraz utrwalamy materiał (utrwalanie materiału oznacza najczęściej przepytywanie, zarówno z osobna jak i "na wyrywki"), myślę, że na tej lekcji dowiaduję się najwięcej; religia - cóż, katecheza pozostawia wiele do życzenia, powiem tylko, że nie dowiaduję się nic nowego.
Piszę, że nie dowiaduję się niczego nowego, lecz - muszę przyznać - bywa, że na tych lekcjach dowiaduję się jednak czegoś nowego, lecz albo jest tego stanowczo za mało, albo stanowczo za rzadko. Zaznaczę też, że "dowiadywanie się" oznacza najczęściej zapisanie w zeszycie czegoś, co mam się nauczyć w domu.
Podałem przykład piątku, gdzie praktycznie nie mam po co iść do szkoły. Jednak w całym tygodniu są lekcje, gdzie poświęcam ponad 6 godzin (nie licząc wszelkich dojazdów etc.) na napisanie kilku notatek, by się nauczyć ich w domu.
Być może innym uczniom się przydaje chodzenie do szkoły (w co wątpię, bo, jak mówię, poświęca się ponad 6 godzina na parę notatek, a uczy się jednak w domu, choć jeśli chodzi o przedmioty ścisłe dobrze jest, jeśli ktoś dobrze wytłumaczy).
Nie mówię także, żeby każdy w ogóle nie chodził, lecz mówię za siebie, że większość czasu w szkole marnuję. Jednym z błędów polskiego systemu edukacji (tego systemu, który dotyczy mnie) jest fakt, że wszystkich traktuje się tak samo (nawet nie piszę "równo", bo wtedy "nierówno" by mogło oznaczać większy wkład w jednego przy zaniedbywaniu innego, a nie o to mi tutaj chodzi), czyli każdy ma się uczyć tego samego. Otóż uważam, że uczniowie, którzy ewidentnie wykazują zdolności lub ugruntowane zainteresowanie w danych dziedzinach, powinni się rozwijać właśnie w nich, z całkowitym lub znacznym pominięciem innych, zupełnie niezwiązanych, a w przyszłości także i niepotrzebnych, przy przewodnictwie i całkowitej aprobacie szkoły. Po cóż mam się uczyć na sprawdzian jak się pantofelek w stawie rozmnaża, kiedy mogę się uczyć fizyki lub matematyki z liceum (albo studiować św. Tomasza)?
Napisałem to w związku z tym, że niektórym się nie podoba, że mnie często nie ma w szkole. Zapewne mało kto z tych osób to przeczyta, jednak, mimo wszystko, postanowiłem zwerbalizować moje przemyślenia na ten temat.

Pozdrawiam, don Pablo