sobota, 14 maja 2011

Blog przeniesiony

Blog "Przemyślenia młodego apologety" został przeniesiony na adres http://sed-contra.blogspot.com/. Blog teraz nazywa się "Sed Contra".

Pozdrawiam

czwartek, 10 marca 2011

O chodzeniu do szkoły bardziej prywatnie

Jeśli czytelnik przeczytał mój felieton o nauczycielach, dowiedział się już, że w szkole mnie nigdy nie było (w II klasie), czyli, na oko, dzień nieobecności na dwa tygodnie. Teraz, w III klasie gimnazjum, już częściej mnie "nigdy nie ma". Przygotowania do konkursów, konkursy, zawody itp. Przygotowania do konkursów rzeczywiście były powodem, że mam trochę zaległości, choć uważam, że ucząc się na konkursy a nie do szkoły postąpiłem roztropnie. Teraz, osiągnąwszy mniej więcej to, co chciałem, mam zapewniony wstęp do dowolnie wybranego liceum (a pewnie i do klasy) oraz maksymalną ilość punktu z części matematyczno-przyrodniczej egzaminu gimnazjalnego. Więc do końca roku szkolnego mogę całkowicie nie przejmować się szkołą. Jednak, żeby mieć jakąś przyzwoitą średnią, nie mieć zaległości w liceum, a - nade wszystko - święty spokój w szkole, zaległości chcę nadrobić.
Każdy kto mnie choć trochę zna wie, że uważam, iż szkoła w dużej części to marnowanie czasu na naukę rzeczy wybitnie niepotrzebnych a nudnych, a skoro już się musimy nauczyć, to chodzenie do szkoły (w sensie jak najbardziej fizycznym) jest niemałym utrudnieniem (w moim wypadku wychodzę z domu o 6:30 rano, a zmęczony wracam ok. 15:30).
Tak się dobrze złożyło, że - rzeczywiście - sporo mnie ostatnimi czasy w szkole nie było. Choć konkursy (te, na których mi bardziej zależało, nie licząc Olimpiady Matematycznej Gimnazjalistów) już jakieś dwa tygodnie temu się zakończyły, to - nie ukrywam - dałem sobie trochę odpocząć. Teraz, niestety, jestem chory (być może nie małe zmęczenie wszelkimi konkursami i innymi sprawami oraz stres nie pozostały bez wpływu na moje zdrowie) i jutro też nie idę do szkoły (cóż, kolejny piątek w domu: tydzień temu było Bierzmowanie - uznałem, że w dzień Bierzmowania powinienem zostać w domu i przygotować się do uroczystości zarówno fizycznie jak i duchowo, a na marginesie przyznam, że mam dziwne odczucie, że w szkole, chodzi tu o czcigodne grono pedagogiczne, mało kto się przejmuje tym jakże ważnym sakramentem).
Mam zamiar nadrobić wszystkie zaległości udowadniając tym samym, że chodzenie do szkoły jest zbędne (coś podobnego uczyniłem w II klasie, kiedy, rzadko bywając na biologii, miałem jedne z lepszych ocen w klasie).
Od 8:00 do 14:20 jest 6 godzin i 20 minut. Znaczna większość tego czasu jest marnowana. Bywa, że nie dowiaduję się niczego nowego. Dla przykładu dzień jutrzejszy: wyjątkowo nie będzie matematyki, na której rozwiązuję zadania do olimpiady; informatyka - niczego nowego się nie dowiaduję, najczęściej robimy jakieś ćwiczenia np. w przesławnej Logomocji czy Excelu (3 lata to robiłem przygotowując się do konkursów); fizyka - przed olimpiadą miałem przyśpieszony kurs fizyki z zakresu programu nauczania w gimnazjum, zatem nic nowego; wychowanie do życia w rodzinie - tutaj najczęściej robimy zadania na inne lekcje lub uczymy się, bywa, że mam okazję do prezentowania stanowiska Kościoła w kwestiach etycznych; język polski - w okresie przed testami najczęściej rozwiązujemy testy próbne oraz utrwalamy materiał (utrwalanie materiału oznacza najczęściej przepytywanie, zarówno z osobna jak i "na wyrywki"), myślę, że na tej lekcji dowiaduję się najwięcej; religia - cóż, katecheza pozostawia wiele do życzenia, powiem tylko, że nie dowiaduję się nic nowego.
Piszę, że nie dowiaduję się niczego nowego, lecz - muszę przyznać - bywa, że na tych lekcjach dowiaduję się jednak czegoś nowego, lecz albo jest tego stanowczo za mało, albo stanowczo za rzadko. Zaznaczę też, że "dowiadywanie się" oznacza najczęściej zapisanie w zeszycie czegoś, co mam się nauczyć w domu.
Podałem przykład piątku, gdzie praktycznie nie mam po co iść do szkoły. Jednak w całym tygodniu są lekcje, gdzie poświęcam ponad 6 godzin (nie licząc wszelkich dojazdów etc.) na napisanie kilku notatek, by się nauczyć ich w domu.
Być może innym uczniom się przydaje chodzenie do szkoły (w co wątpię, bo, jak mówię, poświęca się ponad 6 godzina na parę notatek, a uczy się jednak w domu, choć jeśli chodzi o przedmioty ścisłe dobrze jest, jeśli ktoś dobrze wytłumaczy).
Nie mówię także, żeby każdy w ogóle nie chodził, lecz mówię za siebie, że większość czasu w szkole marnuję. Jednym z błędów polskiego systemu edukacji (tego systemu, który dotyczy mnie) jest fakt, że wszystkich traktuje się tak samo (nawet nie piszę "równo", bo wtedy "nierówno" by mogło oznaczać większy wkład w jednego przy zaniedbywaniu innego, a nie o to mi tutaj chodzi), czyli każdy ma się uczyć tego samego. Otóż uważam, że uczniowie, którzy ewidentnie wykazują zdolności lub ugruntowane zainteresowanie w danych dziedzinach, powinni się rozwijać właśnie w nich, z całkowitym lub znacznym pominięciem innych, zupełnie niezwiązanych, a w przyszłości także i niepotrzebnych, przy przewodnictwie i całkowitej aprobacie szkoły. Po cóż mam się uczyć na sprawdzian jak się pantofelek w stawie rozmnaża, kiedy mogę się uczyć fizyki lub matematyki z liceum (albo studiować św. Tomasza)?
Napisałem to w związku z tym, że niektórym się nie podoba, że mnie często nie ma w szkole. Zapewne mało kto z tych osób to przeczyta, jednak, mimo wszystko, postanowiłem zwerbalizować moje przemyślenia na ten temat.

Pozdrawiam, don Pablo

czwartek, 20 stycznia 2011

A niechaj nauczyciele wżdy postronni znają, iż uczniowie nie gęsi, iż swój rozum mają!

Kiedy nauczycielska duma zostaje urażona i kiedy sprawcą tego czynu jest ten „pyskaty, arogancki, niewychowany” uczeń, wtedy jedyny słuszny i – co najważniejsze – nieomylny autorytet ze swej katedry daje znać, że sprawa zakończona mówiąc znamienne i wszystkim znane słowa „nie dyskutuj”. Nauczyciel przemówił, sprawa skończona. I choćby ten niby-nauczyciel (nie mylić z Nauczycielami!) gadał największe bzdury, wtedy sprostowanie uczniowskie jest oznaką braku szacunku – no bo gdzieżby jakiś uczeń był zwyczajnie inteligentny, wszak „uczniowie” to stworzenia, których życiowym celem jest słuchanie i bezdyskusyjne przyjmowanie bardzo ważnych dla życia wiadomości, bez których znajomości człowiek w XXI wieku otoczony gigantycznymi encyklopediami i słownikami do których uzyskanie dostępu jest łatwiejsze niż zrobienie kawy, takich jak np. miejsca wydobywania orzeszków ziemnych w Ameryce Południowej, czy sposób rozmnażania pantofelka w stawie, zwyczajnie by sobie nie poradził. Ale w żadnym wypadku nie należy brać pod uwagę faktu, że uczeń może nie mieć czasu. Wszak powinien jedynie zapamiętywać informacje na sprawdzian, egzamin gimnazjalny, maturę, sesję... I tyle. Broń Boże więcej, bo jakby to wyglądało, gdyby uczeń miał wyższy stopień naukowy niż nauczyciel. To wskazywałoby jednoznacznie na całkowity brak szacunku!
Tak oto można wspomnieć, jak autor tego tekstu usiłował wytłumaczyć pewnej wielce czcigodnej pani nauczycielce, że obecność na lekcji nie jest celem, ale środkiem, konkretnie do nauczenia się. Niestety, nie znalazłem zrozumienia. Ponadto nigdy mnie nie ma, pracuję systematycznie, mam zaległości, a to wszystko mając najlepsze oceny – skądinąd z jedynego słusznego przedmiotu - w klasie. Bardzo logiczne.
Ta sama osoba zaznacza, iż nie można jej poprawiać, bo ona się zna i „głupot nie mówi” a wszelkie próby sprostowania określane są jako „podważanie autorytetu” i, naturalnie, brak szacunku.
I takim sposobem mieliśmy okazję się dowiedzieć, że nasz kolega „myśli szybko jak muszla leci ze spłuczki” czy „nie dość, że nic nie napisał to jeszcze niedokładnie”. 1 listopada to „święto zmarłych”, katechetka to inaczej „pani księdzowa”. Mieliśmy okazję pojechać na „świętą wycieczkę”. Na chemii dostaliśmy arcyciekawe pytanie „jak się potocznie nazywa piasek?”. Byłem też niegdyś zmuszony poprawić, że papież nie powołuje do świętości, tylko Pan Bóg, a Papież wpisuje do katalogu świętych dekretem kanonizacyjnym. W odpowiedzi nie usłyszałem „mea culpa” lecz osobliwe wykręcanie się, no bo przecież źle zrozumiałem...
W rozmowie z nauczycielem oczywiście można mieć swoje zdanie, o ile nie różni się ono od zdania rozmówcy, w przeciwnym razie poglądy prezentowane przez ucznia są „buntownicze”, a on sam je „zmieni, kiedy dorośnie”.
Przeciętny dzień w szkole wcale nie jest dniem zmarnowanym, mimo że to, na co w szkole poświęcam ok. 7 godzin można zrobić w domu wolnym tempem w godzinę. Na lekcji należy „uważać” - cokolwiek to znaczy – czyli należy siedzieć spokojnie i słuchać „ciekawych rzeczy”. Nie można czytać książek nawet jeśli się nic nie robi, no bo to przecież... Tak, dobrze się szanowny Czytelniku domyślasz – to oznaka braku szacunku dla nauczyciela.
Szkoła to miejsce gdzie załamują się prawa logiki. Kiedy uczeń się pomyli, nauczyciel mówi "Ty masz to wiedzieć!". Kiedy nauczyciel się pomyli, mówi "Nikt nie jest nieomylny". Tłumaczenie, że "nauczycielowi wolno" jest śmieszne i apedagogiczne.
Szkoła to nie miejsce gdzie zakompleksiony nauczyciel się ma dowartościować. Zachowania osób uczących o których piszę sprawiają, że uczniowie niezbyt szybko dojrzewają, bo nie uczy się myślenia i indywidualizmu. Przy tym oczywiście wielu narzeka na niedojrzałość uczniów nie robiąc nic, żeby tak nie było. Bardzo to apedagogiczna pedagogika. Na koniec zacytuję Andrzeja Samsona: „Szkoła przez całe lata skrupulatnie troszczy się o to, żeby jej uczniowie przypadkiem nie dorośli i nie dojrzeli. Upupiając ich na każdym kroku, traktując jak małe dzieci, rozmawiając ponad ich głowami, o ich sprawach nie z nimi, ale z ich rodzicami, stosując zasadę „nie dyskutuj” i wiele innych sposobów, szkoła usiłuje wręcz zapobiec ich dorastaniu i dojrzewaniu”.